Wersja Ostateczna (Final Cut)
W niezbyt odległej przyszłości (a może w odległej… ale te ulice wyglądają tak współcześnie) pewna korporacja wpadła na genialny pomysł i wyprodukowała bio-implant, który “rejestruje” życie człowieka. Po śmierci tego człowieka wspomnienia sa “zgrywane” i montażyści układają z tego materiału “wspomnienie” zmarłego. Sortują, przeglądają, tną materiał - kształtują wspomnienia.
Robin Williams… Jakoś nie jestem fanem tego aktora. A już do kina sci-fi to on mi najmniej pasuje. A kino to bez wątpienia sci-fi jest. Fantastyka naukowa może nie emanuje z ekranu i nie biegają po ulicach roboty gonione przez rozwścieczoną małpę jak mieliśmy to w “Ja, Robot”. Film zdecydowanie nie jest kinem rozrywkowym-wizualnie. Akcja też nie jest wartka jak górski potok. Wygląda na to, że z założenia film miał skłaniac do przemyśleń. No więc i skłania…
A moje przemyślenia są następujące. Ja to już (kurna) gdzieś widziałem. I to nawet nie trzeba daleko szukać. Był taki film Strange Days. Co prawda, tam nie było implantu, ale można było ubrać pod perukę taką mackę i nagrywać swoje życie. Ale idea podobna. Tak więc w Final Cut pomysł jakby poszedł dalej. I wydawałoby się, że przez to powinno być lepiej. Niestety wielki potencjał pomysłu został nieudolnie wykorzystany. Bo dostałem ni to kino psychologiczne (w A.I. Sztuczna Inteligencja Spielberga więcej było przemyśleń, i to często głebokich), ni to science-fiction, ni to dramat (naszego montazystę bowiem prześladują wspomnienia z dzieciństwa - obserwował śmierć kolegi, niejako przez swoje działanie spowodowaną). Co gorsza, w filmie brak spójności i logika troszke kuleje przez to naciąganie na siłę.
Brak w filmie głębi i tego magicznego pierwiastka X. Mogło być kino na miarę, lub choćby dobre. Dostajemy przeciętny, rozwleczony film, który nie może się zdecydować czy być fantastyką naukowa czy przypalonym omletem.
Mimo, że film trzyma w miarę równy poziom (gdzieś na dole), i nie jest produkcją całkowicie skazaną na porażkę to moim zdaniem szkoda czasu na kino…