Joker (2019, Todd Phillips)
Nie jestem fanką filmów na podstawie komiksów. Wszyscy ci superbohaterowie (i superbohaterki) to nie moja bajka. Jedynym wyjątkiem był „Mroczny rycerz”, który zaintrygował mnie jednak nie ze względu na głównego bohatera, lecz jego przeciwnika. Joker był szalony – socjopata z charyzmą, której nie sposób się oprzeć. Podobno czarne charaktery są większym wyzwaniem aktorskim, ale chyba dzięki temu pozwalają wznieść się na wyżyny tej sztuki (Heath Ledger za rolę Jokera otrzymał pośmiertnego Oskara). Joker z „Mrocznego rycerza” niewątpliwie stanowi inspirację dla „Jokera”. O czym więc jest film jeśli nie o komiksowym bohaterze masowej wyobraźni? To obraz uniwersalny – o samotności, dramacie jednostki , chorobie i braku zrozumienia. O wpływie systemu (chylącego się do upadku) na człowieka i postępujących nierównościach społecznych. W końcu o bohaterze, który wybrał inną ścieżkę niż zwyczajne narzekanie, by poradzić sobie z otaczającym go światem. „Joker” to bardziej dramat psychologiczny niż film akcji czy kino komiksowe. Dramat z rewelacyjną muzyką (autorstwa Hildur Guđnadóttir, która napisała również ścieżkę do serialu „Czarnobyl”) i zdjęciami (nagroda Camerimage dla Lawrenc’a Shera) I kultową już chyba sceną na schodach. Film, który wbija w fotel.