Oszukać przeznaczenie 5 (Final Destination 5, 2011)
Śmierć lubi się powtarzać.
Wielokrotnie. Cykl filmów Oszukać Przeznaczenie ma zarówno swoich zagorzałych zwolenników (w tym mnie) jak i przeciwników. Jest fenomenem. Połączeniem horroru i jednocześnie komedii (choć komedią jest dla tych wszystkich, których śmieszą różnorakie sceny śmierci i dużo dużo krwi wkoło).
Piata odsłona daje widzowi dokładnie to, czego on oczekuje. Znów grupka młodych ludzi cudem ratuje się z opresji, w której powinni ładnie jeden za drugim zginąć. I znów śmierć podąża ich tropem. Rożnica tylko w postaciach, dekoracji i pomysłowości na wykańczanie coraz to kolejnych osób. Zabawa jest świetna.
Martwi mnie tylko jedno – seria zatoczyła koło. Piątka kończy się w momencie, gdy rozpoczyna się jedynka. Czy to oznacza śmierć serii? Wierzę jednak, że scenarzyści i producenci wymyślą jakiś sposób, by szósta odsłona śmiertelnej rozrywki wróciła na ekrany.

Coś (The Thing, 1982)
Mroźny powiew grozy.
Prequel do The Thing (Coś) Johna Carpentera już niebawem w kinach. Czy wytrzyma próbę porównań? Czy to co wydarzyło się w bazie Norwegów zanim przeniosło się do amerykańskiej stacji arktycznej przemieniając życie pracowników/mieszkańców w elektryzujący horror wygra z filmem z 1982 roku? To blisko 20 lat różnicy. Większość widzów prawdopodobnie nigdy nie widziała The Thing… (a Quentin już zmasakrował prequele… )
Tymczasem wspominków czas. The Thing w reżyserii Carpentera to było COŚ – przez wielkie C i O i Ś. Uznawany za jeden z najlepszych filmów SF. Jeden z niewielu powstałych w tym czasie SF-horrorów. Trzymający cały czas w napięciu. Zapadająca w pamięć rola Kurta Russela. Doskonała reżyseria Johna Carpentera. Fenomenalna scenografia odciętej od świata arktycznej stacji badawczej. Tak można opowiedzieć w telegraficznym skrócie.

Evangelion 1.11 - (Nie) jesteś sam
Nie znałem serialu na podstawie którego kilku pierwszych odcinków powstała pierwsza część tetralogii, czyli Evangelion 1.11 - (Nie) jesteś sam (Evangelion 1.11 - You are (not) alone). Ale, że nie boję się anime i czasem odnajduje w nim to, czego nie ma w sieczce Made in Hollywood - to obejrzałem. A oglądając miałem nieprzerwane wrażenie, że coś mnie omija, coś o czym nie wiem dzieje się z boku. To tak jak oglądać wierną adaptację powieści, nie znając tej powieści. Wizja autorów filmu wtedy jest pełna skrótów. Ci co czytali - wiedza czym wypełnić luki. Reszta czuje się lekko skołowana.
Pomijając to wszystko to jest nieźle. Ciekawy pomysł (SF) na świat w przyszłości (po kataklizmie), ciekawy pomysł na “inwazję aniołów” oraz walkę ludzi w obronie Ziemi. Wplecenie tego wszystkiego z Pismem Świętym i nawiązania chrześcijańskie, to chyba największa egzotyka dla… twórców jak i odbiorców Anime z kraju kwitnącej wiśni i ogólnie ze wschodniej części świata. Przypuszczam, że mistycyzm dla nich jest mniej więcej taki jak dla nas, gdy oglądamy filmy z Buddą w tle.

Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki (2008)
Obejrzałem. Ale zanim obejrzałem zmagałem się niemiłosiernie. Wychodziłem na film już wiele razy. Tyle razy wracałem ze swojej drogi do kina. Bo jak tak bez wahania pójść na kontynuację po latach? Indy się postarzał o lata. Ja się postarzałem tyle samo. Tyle, że tutaj zmiana wieku to i zmiana postrzegania świata. To już wyrobiony przez lata gust, obejrzane tony filmów. Koniec z dziecięcą perspektywą żaby, z której widziałem pierwsze przygody młodego wtedy archeologa. Ba, ojciec Indiany wtedy też był młody. I jak tu bez emocji podejść do nowego filmu Spielberga. To tak jakby wyjąć i odgrzebać ulubionego misia gdzieś ze skrzyni w piwnicy czy na strychu. Przecież dla dorosłego człowieka taki miś to będzie tylko poszarpana zabawka, ubrudzona. A wspomnienie jest inne – że był to największy przyjaciel, obrońca przed niejednym boogie manem czy innymi strachami czającymi się w ciemnych zakątkach.
Zmagałem się więc niczym bóg starożytny czy filozof (czyli ten śmieszny koles co nie pasa owiec, nie ścina żelastwem głów by zabrać komuś ser, oliwę i rakiję). Aż do teraz.

Łowca Androidów - ostateczna wersja reżyserska
Ostateczna wersja reżyserska “Łowcy Androidów” (”Blade Runner”) Ridleya Scotta (2007) to przede wszystkim wielka poprawa technicznej strony tej kultowej produkcji. Zauważalnie poprawiono stronę wizualną, obraz nabrał ostrości, wyrazistości, ogólnie rzecz ujmując - jakości, jakiej nie powstydziłby się żaden współcześnie realizowany film. Podobnie, choć mniej zauważalnie, poprawiła się jakość dźwięku. Film w nowej wersji ogląda się zatem bardzo przyjemnie, nawet jeśli wcześniej widziało się poprzednie wersje.
