Elizjum /Elysium, SF, USA, 2013/
Kierunek w którym idzie amerykańskie kino SF chyba mi się nie podoba. Przynajmniej jeden z tych kierunków. Bo pierwszy – widowiskowe kino akcji, stawiające na jeszcze większy łomot jest OK – nie pretenduje do kina „intelektualnego” tylko stawia na rozrywkę połączoną lub wynikającą z rozwałki. Drugi kierunek to kino SF które udaje. I niestety Elizjum udaje, że jest czymś więcej poza widowiskową rozpierduchą. No i za to długi minus jak stąd do kosmosu…
Czytałem trochę o filmie zanim się na niego wybrałem. Jedni pisali źle. Inni pisali niemal peany. Że to taki Oblivion /Niepamięć/ tylko lepszy. Nooo to Oblivion jednak lepszy. Moim oczywiście zdaniem. Mniej obiecywał i chyba dawał więcej niż obiecywał. I nie udawał, że jest czymś więcej ponad tym czym był – płytką fabułą okraszoną efektami.
No dobrze, wracajmy do Elizjum. Fabuła dość banalna. Że niby tam jest drugie tło? No we wszystkim na upartego można się jakiegoś przesłania ważnego dla ludzkości dopatrzeć. Nawet w Riddicku. Scenariusz pełen absurdów, nawet jak na kino SF. Postacie narysowane tak płasko, że w kinie trzy-de odstawałyby od każdego elementu filmu. Straszny więc z Elizjum średniak, który uratowały trochę widoczki, scenografia, praca kamery i sama orbitalna stacja. Niestety po lekturze Pierścienia /Larry Niven/ i Spotkania z Ramą /Arthur C. Clarke/ scenografom i projektantom zabrakło polotu. Wygenerowali ot taką tam bzdurkę w kosmosie.
Wyspa zaginionych (Hierro, 2012)
Zdecydowanie na nie.
Klimatyczny, nastrojowy horror nie musi oznaczać nudy. Ma mieć za to to ulotne coś, co przytrzymuje widza przed ekranem. Zdecydowanie nie są to przetrzymane zbyt długo ujęcia w akompaniamencie zbyt głośnej i zbyt nachalnej muzyki. Dokładając do tego oklepane efekty (martwy ptak, skrzeczący kran, smutne spojrzenia) otrzymujemy nieudany mariaż „starej dobrej szkoły horroru” z próbą stworzenia „arcydzieła intelektualnego”, którego akcja ma się rozgrywać gdzieś poza postrzeganiem. Z obydwu wybrano to co najmniej ciekawe i sklejono w całość, jakby brakło pomysłu na poprowadzenie fabuły w jakiś zaskakująco dobry sposób.
Wydaje się, że pierwsze skrzypce w Hierro zajmuje muzyka. Dominuje nad wszystkimi pozostałymi elementami filmu. I to samo w sobie nie jest złe. Złe jest zaś to, że muzyka sobie, a film sobie. Muzyka narzuca akurat solo na pianinie, więc obraz trzeba dopasować. I do tego muzyka nie daje zaistnieć obrazowi. Więc mamy taką „audycje radiową” z obrazkami, zamiast filmu.
Cóż więcej można napisać? Nie polecam.
Ocena: 2/10
Hell (Niemcy, 2011)
Postapokaliptyczna klapa.
Niskobudżetowy film, którego wadą nie jest niski budżet. Bo wykorzystano go – patrząc po efekcie końcowym – całkiem dobrze jeśli chodzi o efekt (techniczny, wizualny). To co sprawia, że w moim uznaniu film jest klapą? Bo oglądałem „Drogę”. I gdyby nie powstał ów film (Droga) to Hell miałby szansę. Jakąś szansę. Większą niż obecnie. Bo niestety ten kolejny postapokaliptyczny film to po prostu wielki brak czegoś nowego. Jest po prostu kolejny. Nie da się nie porównywać i ustawić go na pozycji „ale to już było”. Film drogi – jadą, przemierzają niszczejący świat, walczą, przeżywają, docierają, zmagają się – po prostu film drogi. Kolejny i niczym szczególnym się nie wyrózniający.
Nalot (The Raid Redemption, 2011)
Czysta akcja. Mocne kino.
Z cyklu - pokażmy to, co już każdy widział wiele razy, ale zróbmy to tak, żeby zapadło w pamięć. I udało się. Ileż to już filmów było o dzielnych brygadach SWAT. Atak, zasadzka, walka o przetrwanie. Setki chyba. Więc po co kolejny? Po to, żeby zmiażdżyć widza. Ot co!
To jest film „bez ściemy”. Od początku wiadomo o co chodzi. Chodzi o to, by efektownie po raz kolejny pokazać niezwykle dynamiczne połączenie kina akcji, walk wręcz, thrillera oraz sprawdzonej historii. Choć film ma fabułę, to jest ona prosta jak budowa cepa. Oddział SWAT jedzie zrobić czystkę w „norze” groźnych kryminalistów. I oczywiście coś pójdzie nie tak. I oczywiście zakończenie będzie dobre (choć w tym przypadku nie dla wszystkich).
Ale akcja. Akcja to jest ostra jazda.
Vinyan (2008)
W podróży przez piekło
byłoby przynajmniej sucho
Lecz podróż ta jest do serca Birmy, w deszczu, który nie ustaje padać. Vinyan to horror dla ludzi o mocnych nerwach. I nie chodzi tutaj o to, że jakieś Bobo* wyskakuje i straszy widza. Vinyan to horror znacznie mocniejszy niż amerykańskie klasyczne horrory.
Niemal zawsze, gdy cywilizowany biały człowiek rozpoczyna wędrówkę, bynajmniej nie turystyczną, w serce dzikiego nieznanego lądu odkrywa nie tylko to, co zwykle jest skryte przed oczami kamer i telewizji. Podążając w jednym celu, pchany miłością lub innym uczuciem zagłębią się w mroczną stronę świata. Odkrywa nieodkryte. Dla niego. Bo inni tam żyją i przyjmują taki stan rzeczy, taki świat, jako coś swojego, normalnego, bliskiego ciału niczym koszula.
Podróż zaczyna się w „cywilizacji”, gdzie matka rozpoznaje na filmie video swojego zaginionego pół roku temu syna. Od tego momentu nie ma innego wyboru jak pojechać i szukać. Bo zawsze jest nadzieja. A przecież widziała. I tak rozpoczyna się podróż w inny świat. Przerażająco biedny, zniszczony, rządzący się swoimi prawami. Poszukiwania białego chłopca w Birmie to trudne zadanie. Jednak nasi bohaterowie znajdują przewodnika. Oczywiście słono za wszystko płacąc kolejnym pośrednikom. Jednak czy liczylibyście pieniądze w takiej chwili?