The Following (serial, sezon 3)
The Following. Po sezonie drugim nie myślałem, że da się wykrzesać coś więcej w kolejnym. A jednak trochę się udało. Choć sezon 3 ma tylko 10 odcinków (poprzednie sezony maiły po 15) to scenarzystom udało się go jakoś zapełnić. Więc znów spotykamy Joe Carrola - psychopatę i seryjnego mordercę, i jednocześnie lidera sekty swoich wyznawców. Joe Carrol siedzi grzecznie w wiezieniu, w celi śmierci i odlicza dni do egzekucji.
Z drugiej strony Ryan Hardy robi to co potrafi robić najlepiej - jest dobrym gliną. Dobrym - w sensie skutecznym. Bo jak pamiętamy z drugiego sezonu on i jego zespół tuszują sprawę egzekucji, która niezbyt zgodna była z prawem (jakie niezbyt? całkowicie!). A z drugie strony jego niezbyt standardowe metody pozwalają zbliżać się do złoczyńców i ich eliminować.
Właściwie nie wiem, czy w trzecim sezonie jest więcej złoczyńców czy więcej wejść „z buta” przez zamknięte drzwi do domu/pomieszczenia gdzie być może jest jakiś złoczyńca. Patrząc trochę z perspektywy - to jest to pewna monotonia. Cynk lub pomysł gdzie może być Mark (i/lub jego pomocnicy), żądny zemsty młody psychopata cierpiący po stracie matki i brata. Szybki dojazd, wejście z buta, znalezienie kilku ciał. I znów historia się powtarza.
Riddick (SF, 2013)
Wyjątkowo zły dzień.
Richard B. Riddick powrócił na ekrany i choć film mi się podobał nie wróżę mu takiego sukcesu ani wśród fanów ani wśród nie-fanów.
Ale zacznijmy od tego, że mnie się podobał. Jestem fanem Riddicka. Ten bardzo zły acz z odrobiną dobra charakter ma w sobie takie magnetyczne coś, pomijając niesamowitą charyzmę. Owszem, skazaniec, wielokrotny morderca, ale on nie zabija dla przyjemności. Co więcej często ostrzega, że zabije jeśli to lub tamto. A kto go nie słucha – ginie.
Riddick (2013) to jednak film akcji w klimatach SF z Riddickiem (Vin Diesel) w roli głównej. Przewidywanie – ci co mają żgnąć, zginą. Czasem spektakularnie. Czasem w odpowiednim momencie, dokładnie jak Riddick powiedział. Dużo krwi i zdecydowanie męskie kino z lekkim męskim humorem.
Więc nie jest źle, choć jest najgorzej z całej serii. Nie jest źle, choćby dlatego, że niemal dwie godziny w kinie przeleciały dość szybko. I koniec był zaskoczeniem („to już czas na finał?”).
Ale źle jest, bo porównując do poprzednich Riddicków jest po prostu gorzej.
Podobno publika (w tym ja) pragnęła powtórki z Pitch Black. Można śmiało napisać, że koło Pitch Black ten film nawet nie stał. To, że mamy niegościnną planetę i różne mordercze potwory nie czyni z Riddicka drugie Pitch Black. Brakło właściwie wszystkiego, co tam budowało niesamowity klimat.
Po pierwsze Pitch Black na otwarciu serwowało katastrofę, niezwykłe napięcie podczas awaryjnego lądowania czy raczej rozbicia po uszkodzeniu pojazdu. Nie bez znaczenia były już wtedy serwowane rozterki moralne, mające wpływ na to co działo się w dalszej części.
Niepamięć (Oblivion, 2012)
Wszystko co w Hollywood najlepsze. I tylko tyle.
Niewątpliwie Niepamięć dość szybko odejdzie w moją niepamięć. Wszystko to, w czym Hollywood jest najlepsze upchnięto w film Oblivion. Powstało więc kino SF takie, do jakiego zaczynamy się już od dawna przyzwyczajać – efekciarskie i efektowne, urocze i widowiskowe, pełne wartkiej akcji i super-hiper efektów specjalnych. I całkowicie, ale to całkowicie fabularnie przeciętne. Ot jest jakaś fabuła, okraszona niemal wszystkim, co do tej pory mieliśmy i w kinie i w literaturze – taki zlepek „cytatów” ubrany dla niepoznaki w odrobinę odmienności, żeby nie było, że to jakiś remake czy coś.
Ciężko napisać o Niepamięci tak, żeby nie zdradzić fabuły. Bo tą można streścić w paru zdaniach. Więc może lepiej, jak nie będę pisał o tym, jak wygląda Ziemia w roku 2077.
James Bond: Skyfall (2012)
Skrócić mękę.
Oj skrócić, skrócić, skrócić do półtorej godziny, a nie żeby to trwało ponad dwie godziny. I wtedy byłby film na ocenę 9/10. A tak, przez niepotrzebne dłużyzny i zapaści akcji rozwleczone i wypełnione niestety nudą (niby się coś dzieje a nic się nie dzieje) ocena sporo niższa. Byłaby jeszcze trochę niższa gdyby nie pewien młodzik u boku 007. I jedna scenka wręcz niezręczna dla męskiego Jamesa, gdy inny facet go głaszcze po kolanku.
Ale ogólnie, może i dla wielkich fanów serii z Bondem to i rewelacyjny film, ale okiem człowieka, widza, który nie przywiązuje wielkiej wagi do samej marki a ogląda film przez pryzmat ogólnej „jakości” - to „nic specjalnego”. Owszem, jest fabuła, intryga, trochę śmiesznie, trochę strasznie (mniej strasznie, raczej zwykle śmiesznie). To nie thriller, to raczej film rozrywkowy z „ulubionym bohaterem”. Bohaterem trochę już podstarzałym (choć patrząc po polskim społeczeństwie – niechby część 40-latków trzymała się jak ten leciwy Bond…).
Mroczna prawda (A dark truth, 2012)
Wojna o wodę.
Czyli jak zepsuć rzetelny scenariusz i wypuścić smętny gniot. Nośny (?) temat, hen za górami, za rzekami w Ekwadorze, duża korporacja nabywa prawa do wody. W tym do deszczówki. Ludzie troszkę są niezadowoleni, bo to co mieli darmo muszą teraz kupować. Mniej więcej. Do tego, aby pozbyć się problemu, korporacja buduje oczyszczalnie wody i ujęcie wody aby obłaskawić jakoś ludność. Ludność zaczyna chorować. Podnosi się bunt. Lokalna armia siedząca w kieszeni korporacji zaczyna eksterminację cywili. Zaczyna się ciekawie. Chwilę później przed siedzibą korporacji dochodzi do spektakularnego przekazania wiadomości i samobójstwa posłańca.
No i w tym miejscu powinno zacząć rosnąć napięcie.